Carl Laemmle założył w Hollywood jedną z najważniejszych wytwórni filmowych – Universal Film Manufacturing Company. Inną hollywoodzką wytwórnią filmową była Paramount Pictures Adolpha Zukora i Lesse L. Laskiego. Podpisywały z nią kontrakty takie gwiazdy, jak Mary Pickfort czy Rudolf Valentino. W tym wyliczeniu nie sposób Przeczesując internet pod kątem filmów o Ameryce Łacińskiej z pewnością natrafimy na produkcje typu „Miasto Boga” czy „Dzienniki Motocyklowe”. OK, to są całkiem niezłe filmy, ale powtarzane wszędzie do znudzenia, a istnieje przecież wiele innych równie dobrych (a nawet lepszych!) alternatyw. W poniższym zestawieniu te mniej znane, ale i tak bardzo dobre produkcje, które powinien zobaczyć każdy, kto planuję podróż do Ameryki Południowej lub Centralnej. 1. SEKRET JEJ OCZU (SECRETO DE SUS OJOS, ARGENTYNA) Czołówka argentyńskiej (i światowej) kinematografii. Wciągający i zaskakujący jak diabli. Film doczekał się nawet swojej hollywoodzkiej wersji (2015), a główną rolę gra Ricardo Darin, jeden z najbardziej znanych i utalentowanych argentyńskich aktorów (grał też w „Dziewięciu Królowych” i „Dzikich Historiach”). 2. I TWOJĄ MATKĘ TEŻ (I TU MAMA TAMBIEN, MEKSYK) Świetny film drogi. Trójka przyjaciół wyrusza w podróż samochodem po Meksyku, a ich celem jest wybrzeże Pacyfiku w stanie Oaxaca. Wierny obrazek tej części kraju. 3. CZŁOWIEK, KTÓRY KOPIOWAŁ (O HOMEM QUE COPIAVA, BRAZYLIA) Bardzo przyjemny i niewymagający film o młodym chłopaku, który wpada na pomysł jak się dorobić. W tle wątek miłosny, prawdziwa Brazylia bez plaż, faweli i strzelających do siebie dzieci. 4. MARIA ŁASKI PEŁNA (MARIA, LLENA ERES DE GRACIA, KOLUMBIA) Ciekawa opowieść o dziewczynie, która zdecydowała się pracować jako „kokainowy muł” dla kolumbijskiego kartelu. 5. UCIECZKA Z PIEKŁA (SIN NOMBRE, USA) Para nastolatków z Hondurasu decyduje się na podróż na dachu pociągu towarowego w stronę granicy z USA. Film porusza tematy emigracji, skrajnej biedy i przestępczości zorganizowanej na terenie Ameryki Centralnej (Salwador, Honduras, Gwatemala) i Meksyku. 6. SIKU TYSIĄC, KUPA DWA (PIP MIL PUPU DOS LUCAS, WENEZUELA) Tytuł filmu dotyczy oczywiście opłaty za publiczną toaletę. Krótki, bo trwający zaledwie godzinę, film sensacyjny poruszający tematy przestępczości i narkobiznesu w Wenezueli. Jak na niezależną produkcję zadziwiająco dobry. Pełny film z angielskim jest dostępny na Vimeo. Pipi Mil Pupu Dos Lucas (Full Film Eng Subs) from Enrique R. Bencomo on Vimeo. 7. BOMBÓN: EL PERRO (ARGENTYNA) Na zakończenie zestawienia lekkie rozluźnienie nastroju, czyli przyjemna i wzruszająca historia rozgrywająca się gdzieś na prowincji Argentyny, w Patagonii. Znasz jakieś dobre filmy, które nie znalazły się na tej liście? Koniecznie daj znać w komentarzach! Zdjęcie: Kadr promocyjny z filmu „Sin Nombre”.
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2023 #1 – Wolność, sny i dusze. Pierwszego dnia festiwalu obejrzałem trzy filmy z konkursu głównego: „Kosa”, „Sny pełne dymu” i „Jedną duszę”. Niestety tylko jeden z tych tytułów spełnił pokładane w…. 0 Comments.
„W starym kinie” Stanisława JanickiegoRozmowę poprowadził Andrzej Pacuła Czy to rzeczywiście prawda, jak Pan to w różnych wywiadach opowiada, że kiedy zaczynał Pan pracę w programie „W starym kinie” nie miał Pan bladego pojęcia o przedwojennej polskiej kinematografii, cytuję: „nie odróżniał Barszczewskiej od Smosarskiej”? Rzeczywiście tak było, ale zaraz wytłumaczę dlaczego. Otóż po okresie stalinowskim nadszedł czas łapczywego nadrabiania filmowych zaległości. Dostępny stał się świat, o którym wcześniej tylko słyszeliśmy. Siedziało się wtedy w kinie od rana do nocy. Interesował mnie neorealizm włoski Zavattini, Rossellini, de Sica, francuska nowa fala z Jean-Luc Godardem, Francois Truffaut i inni wielcy mistrzowie współczesnego kina: Fellini, Antonioni, Bergman. Na tym tle przedwojenne polskie kino wypadało raczej blado. Wiec to pierwszy powód. A i sama telewizja niespecjalnie mnie uwodziła. Zanim do niej wszedłem na dłużej, współpracowałem głównie z Polskim Radiem. Pamiętam, jak jeszcze podczas studiów profesor Jerzy Toeplitz pokazał nam pierwsze eksperymentalne studio telewizyjne w Warszawie urządzone w jakimś mieszkaniu w starej kamienicy na Powiślu: dwa pokoje oddzielone od siebie wielką szybą. W jednym pokoju mieściła się „reżyserka”, a w drugim „studio”, gdzie siedział spiker i coś czytał z kartki. Nie było w tym żadnej magii. Zresztą nawet dziś, po tylu latach pracy przed kamerą, muszę powiedzieć, że istnienie telewizji tylko raz zrobiło na mnie wrażenie – kiedy oglądałem transmisję z lądowania człowieka na Księżycu. W teczkach archiwalnych znalazłem programy przedwojennych i powojennych filmów. Z jakąż klasą były drukowane rotograwiurowo i jakie imponujące nakłady – czterdzieści tysięcy egzemplarzy. To Pana kolekcja? Teraz moja, ale ten zbiór zawdzięczam telewidzom. Tu widać, po notatkach na marginesie, podkreśleniach, jak z niektórymi programami pracowałem. Te zakreślone fragmenty cytowałem w Starym kinie. A tu fotosy. Dostawałem czasami kilkadziesiąt listów tygodniowo, a w nich – nierzadko – zdjęcia, programy i wycinki prasowe dotyczące filmów przedwojennych. Oto pocztówka z Rudolfem Valentino, wydana przez kino Fenomen w Kielcach z podpisem: „Wybrani przez bogów umierają młodo”. Tu program filmu Prokurator Alicja Horn, a tam pocztówka z wizerunkiem Smosarskiej. Niektóre w kilku egzemplarzach, dlaczego? Telewidzowie czasem nadsyłali je równolegle, a ja niczego nie wyrzucałem i nie wyrzucam. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008)Stanisław Janicki w otoczeniu realizatorów programu „W starym kinie”: (od lewej) Halina Goszczyńska, Jan Bielawski, Ryszard Radwański, Elżbieta Stefanowicz (2 poł. lat 70.) Proszę spojrzeć na to zdjęcie. To chyba cała ekipa realizatorów Starego Kina. Pan mówi – Starego kina, ja zresztą też, tak wygodniej, ale rozumiem, że chodzi Panu o program „W starym kinie” (śmiech). Tak na tym zdjęciu jest cała ekipa. U góry po lewej Jan Burek, pierwszy reżyser, potem przyjął nazwisko Bielawski. Miał nadzór nad realizacją telewizyjną, montażem, uruchamianiem telekina i tak dalej. Niżej, po prawej, Ela Stefanowicz, kierowniczka produkcji, to sympatyczna, spokojna, zrównoważona – idealny kierownik produkcji w telewizji. Kojąco na nas wpływała. No i najważniejsza po programie kładła na stoliku umowę, którą podpisywałem wynagrodzenie za scenariusz i prowadzenie. A po lewej Hania Goszczyńska – absolutnie współtwórczyni Starego kina. Znaliśmy się od czasów studenckich. Po studiach Hania zaczęła pracować w telewizji i widywaliśmy się tylko od czasu do czasu. Pewnego razu zadzwoniła do mnie, że katastrofa, dziennikarz prowadzący program o filmie się rozchorował. Szuka zastępstwa. Program idzie na żywo… Rok 1967. Dlaczego zadzwoniła do Pana? Czy Pan już wcześniej pojawiał się w telewizji? W telewizji nie, tylko w radiu. Od kilka lat współpracowałem z redakcją programów na zagranicę i robiłem audycje kulturalne w języku niemieckim, o czym już mówiliśmy. Czyli pani Goszczyńska intuicyjnie wyczuła Pana możliwości telewizyjne? To była chyba rozpaczliwa próba znalezienia zastępstwa, ale wiedziała oczywiście, że dość dobrze mówię po polsku (śmiech). No, ale to jednak był program na żywo, musiała wierzyć w Pana możliwości, że tak zaryzykowała, skoro Pan wcześniej nie był na antenie telewizyjnej tylko radiowej? Nie wiem, co nią kierowało. Plansza ze zwiastuna programu „W starym kinie”Pomysł i realizacja Ryszard Radwański A jak Pan zareagował na tę propozycję? Z lekkim przerażeniem. Ale jak kobieta mnie prosi i to jeszcze bliska koleżanka, to się nie odmawia. I zrobiłem najpierw trzy programy w zastępstwie, czyli rozmowy z polskimi reżyserami. Ze Stanisławem Różewiczem poszło dobrze, z Jerzym Passendorferem także, znaliśmy się już trochę, a trzeci program katastrofa. Moja pierwsza wpadka. Miała to być rozmowa z Kawalerowiczem ale niemal w ostatniej chwili okazało się, że ma wyjazd zagraniczny. Nie przyjdzie. Program „na żywo”, fragmenty jego filmów przygotowane w telekinie, kto może go zastąpić? Lucyna Winnicka? Zadzwoniłem do niej i zgodziła się, ale tylko na rozmowę telefoniczną, bo ze względu na pewne problemy neurologiczne trafiła akurat do szpitala. Umówiliśmy się więc, że zadzwonię o określonej godzinie i centrala połączy mnie z jej oddziałem, którego nazwy miałem nie wymieniać, tylko podać numer wewnętrzny. Przypomnę, że program szedł „na żywo”. Jestem na antenie, obok mnie pusty fotel gościa, tłumaczę jego nieobecność i zapowiadam rozmowę telefoniczną z Panią Winnicką. Wykręcam numer i tu zaczął się koszmar: pi, pi, pi, zajęte. Wykręcam drugi raz, to samo. Coś tłumaczę telewidzom, ale wpadam w Panikę. Kiedy wreszcie odezwała się centrala, byłem tak zdenerwowany, że zapomniałem o ustaleniach, że mam poprosić tylko numer wewnętrzny, i wypaliłem: „poproszę z oddziałem neurologicznym”. No i gruchnęła po Warszawie wieść, że Winnicka jest w Tworkach. Miała o to do mnie pretensje dość długo. Niewielu ludzi wtedy odróżniało neurologię od ale skończyło się zastępstwo i cykl rozmów z reżyserami i myślałem, że do telewizji już nie wrócę. Ale po kilku dniach dzwoni Hania: program się spodobał, proponują nam kontynuację – godzinny program o starych filmach. Czy się zgadzam? Zgodziłem się bez wahania. I wtedy, w czasie rozmów z Hanią, zrodziła się formuła programu. Hania wymyśliła nazwę „W starym kinie”, a koncepcję ustaliliśmy banalną, choć niełatwą w realizacji – uczyć bawiąc, bawiąc uczyć. Oprawę plastyczną, także czołówkę, tę animację z panem z laseczką, z melodią Szpilmana – żartowano, że to jest mój portret – wymyślił i zrealizował Ryszard Radwański, scenograf programu. Na zdjęciu stoi obok Janka Burka. Pierwszy program nazywał się „Nie tylko Trędowata”. Nie tylko? Tak. Od pierwszego programu chcieliśmy widzom uświadamiać, że kino przedwojenne to nie tylko nurt popularny, który rzecz jasna dominował, ale również nurt ambitniejszy, zwłaszcza w końcówce lat 30. A potem, w ciągu tych trzydziestu dwóch lat metrykalnie Stare kino wciąż się przesuwało. Kiedy zaczynałem, starym kinem były filmy nieme i w ogóle przedwojenne, w latach 70. filmy z lat 40. i tak się ta granica przesuwała, ale nie wyszedłem poza cezurę lat 80. Dość szybko i odzew, z jakim program się spotkał, i listy od telewidzów uświadomiły mi, że czynię coś pożytecznego, że popularyzuję nie tylko filmy leżące na dnie zapomnianego na strychu kufra, ale też upowszechniam pewien stosunek do kina, mając umiejętność opowiadania o nim inaczej niż to było przyjęte. I tak jest do dziś, czego dowody mam na spotkaniach filmowych z publicznością. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) Ile kamer Pana „zdejmowało”? W zasadzie dwie; były dwa plany: zbliżenie lub amerykański. W czasie, gdy program szedł „na żywo” były jeszcze dwie kamery, które pokazywały zdjęcia ilustrujące moje opowieści. Zdjęcia były ustawione na stojaku i ktoś z obsługi je przewracał. Program szedł „na żywo” od roku 1971 – to była twarda szkoła. Te straszne jupitery filmowe, przez które musiałem założyć czarne okulary i które wytwarzały w studiu tropik pustynny, pot lał się ze mnie strumieniami. A samo przygotowanie programu? Jak to przebiegało? Dzisiaj biorę płytkę DVD, oglądam film, wybieram czas, tak zwany time kod i koniec. A wtedy godzinami przesiadywałem w montażowni, przeglądając taśmy filmowe, z bardzo zresztą sympatycznymi montażystkami. Było w tym jednak coś niezwykłego, kiedy ta czarna taśma się przesuwała, kiedy wybierałem jakąś scenę, to czułem się trochę tak, jakbym żywych ludzi wybierał. To zupełnie inne uczucie niż teraz, przy tym co prawda ułatwiającym wszystko sprzęcie elektronicznym, ale czegoś w tym brak… Jednym z Pana znaków firmowych, wylansowanym przez program „W starym kinie” jest głos. Szczególna artykulacja, nienaganna dykcja, niski, wręcz zmysłowy ton i słynne „er”. Posiadająca podobną właściwość w głosie Ewa Wnukowa, śpiewa w Piwnicy pod Baranami piosenkę o „erotycznie brzmiącym er”, co jest „zabawką dla wyższych sfer”. Czy ten głos Pan dziedziczy po kimś w rodzinie? Nie. To mój własny wynalazek (śmiech). Nie ma nikogo w rodzinie, kto by tak mówił. Wybryk natury. A czy już w młodości odczuł Pan wartość tego głosu? Pracował Pan nad nim, ćwiczył dykcję, modulację? Odkrył wartość głosu? Dobre sobie. Pan wie, jak byłem z tego powodu prześladowany w szkole podstawowej? Przedrzeźniali mnie nieustannie. Do takiej desperacji mnie doprowadzili, że rozpytywałem, jak się można tego pozbyć. Któryś z kolegów mi wmówił, że trzeba w osobliwy sposób pić zimną wodę, z takim gulgotaniem. Próbowałem i nic. Wtedy inny kolega złośliwie mi doradził, żebym na mrozie, a zimy były wówczas prawdziwe, w największy mróz przytknął język do klamki zewnętrznej od drzwi, to mi zaraz przejdzie. Dobre sobie. Pewnie bym tam stał do dzisiaj… (śmiech). Ten mój zdefektowany i rozpoznawalny głos nie pozwala mi na anonimowość, nie pozwala mi się schować nawet, gdy czasem chciałbym. Program o Sergiuszu Eisensteinie nadawany na żywo ze studia w Pałacu Kultury (1968)Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) No i teraz Pana postać, którą zobaczyliśmy w roku 1967 na ekranach naszych Lazurytów, Korali, Szmaragdów i Neptunów: posągowy, chudy, czarne okulary, nienaganna marynarka, stonowany krawat, ani jednego zbytecznego gestu, lekki ruch palców, czasem całej ręki. Dziesięć lat miałem tę samą marynarkę, a w całym okresie Starego kina – dwie. Drugą, granatową, uszyłem sobie u krawca z Teatru Wielkiego. Krawaty rzeczywiście były stonowane, w pasy, nigdy wzorzyste. Czy to był Pana strój cywilny, czy z garderoby telewizyjnej? To był mój strój cywilny i na początku zresztą dość skromny. Ja bym w życiu nie założył kostiumu. Raz jeden, jak zaproponowali mi, żebym z panią Lidią Wysocką poprowadził sylwestrowy wieczór telewizyjny, założyłem smoking. I ładnie na Panu leżał? Wbrew Pana złośliwej sugestii (śmiech), nie tylko ładnie leżał, ale jak ulał… Jeszcze makijaż i włosy. Jak to się zmieniało? Czy włosy Pan farbował? Nigdy. Ale był z nimi inny problem. W latach siedemdziesiątych nosiłem długie włosy, których wszechwładny prezes Szczepański, zwany „krwawym Maciusiem”, na antenie nie tolerował. Więc przed każdym nagraniem Hania Goszczyńska mi je zaczesywała „na gładko” i upinała spinkami. Prezes nic nie zauważył. Nie mogłem tylko za bardzo głową ruszać, no ale to akurat nie było w moim makijaż? W pierwszym okresie tylko mnie pudrowali, żebym nie świecił, potem, z upływem lat, dodawali więcej… Pan Szczepański miał jeszcze jedną idiosynkrazję, która i mnie dotyczyła. Z nieznanych mi do dziś powodów nie znosił Toli Mankiewiczówny, jednej z najpopularniejszych przedwojennych aktorek, piosenkarek, śpiewaczek operowych i operetkowych. I jak sobie z tym radziliśmy? Wiedzieliśmy, kiedy prezes nad prezesami wyjeżdża za granicę lub na dłuższy urlop, który zwykle spędzał na jachcie, a tam – o czym było wiadomo – nie miał w programie oglądania krajowej telewizji. No i wtedy włączałem do Starego kina filmy z udziałem Mankiewiczówny. Kadr z filmuGdy królowały gwiazdy (1975) A korzystał Pan z usług chirurga upiększającego? Nigdy w życiu. Kto Pana wymyślił, kto tak ustawił w kadrze? Nikt tego nie wymyślał. Czy tę statyczną pozycję przyjmował Pan na długo przez rozpoczęciem programu, ćwiczył się w tym znieruchomieniu? Niczego czego nie ćwiczyłem (śmiech). Pan sobie pokpiwa. Jedyna rzecz, która mnie denerwowała, to charakteryzacja. Była robiona na miejscu, w studio siedziałem na swoim krześle, a Pani mnie pacykowała. Czyli od pierwszego programu Pan usiadł przed kamerą i zastygł? Tak. I tak samo siedziałem do niedawna w Kino Polska (luty, 2018). Siadałem tak, jakbym siedział u Pana w domu przy stole, przy herbatce. .. Zna Pan już tę opowieść… W 1967 roku miał Pan tę świadomość? Podświadomość. Zjawiłem się w studiu, przybrałem tę pozycję, wiedziałem, gdzie jest kamera i zacząłem mówić. I jeszcze wiedziałem, że powinienem się zachować przyzwoicie (śmiech). A czarne okulary to nie była kreacja? Nie, nie była. To była ochrona oczu przed bardzo ostrym światłem. Kadr z filmuGdy królowały gwiazdy (1975) Karykaturzyści pewnie narzekali na te okulary, bo one dominują, prawie Pana zasłaniają? Przeciwnie, bardzo im to ułatwiało życie. Wysokie czoło, długi nos, wystający podbródek – pole do popisu. Mam kilka fantastycznych karykatur, jedną nawet zrobił mi rosyjski reżyser filmowy, nie pamiętam nazwiska. Mieliśmy gdzieś spotkanie z delegacją filmowców radzieckich i po zakończeniu podszedł do mnie i z uśmiechem wręczył mi kartkę z karykaturą. Nie sądzę, żeby znał mój program, po prostu zobaczył dziwną twarz i ją narysował. Ale gdzieś się ten rysunek zawieruszył. Na co dzień też Pan używa ciemnych okularów? Nie, tylko w studiu. Wolałbym jednak, żeby mnie kojarzono nie tylko przez ciemne okulary. Mam jeszcze kilka innych cech. Był taki czas, że w zależności od epoki, zarzucano mi, iż kopiuję Zbyszka Cybulskiego, potem dyktatora Pinocheta, a na koniec generała Jaruzelskiego (śmiech). Na początku programu, koniec lat 60. były fatalne, filmowe reflektory, przeraźliwie oślepiały, w studiu był upał, ale potem światła się poprawiły. Nie oślepiały i nie pociły. No i, przepraszam, że Pana łapię za słowo, ale jak Pan zaczynał swój program w Kino Polska (2004), to zapytał Pan właścicieli – jakie okulary ma Pan mieć na wizji: jasne czy ciemne? I oni orzekli – ciemne. I teraz mam pytanie. Pozwoli Pan, że zacznę od Mcluhana… Pozwalam. Od Mcluhana, który przewidział, że media informacyjne same staną się informacją, przekaźnik sam w sobie stanie się przekazem. I w Pana przypadku to się stało. Pan stał się przekazem kultury filmowej, kimś rodzaju arbiter elegantiarum. Zanim Pana poznałem, podejrzewałem, że to kreacja, właściwie autokreacja. Ale teraz, po tylu miesiącach rozmów, mieszkania pod wspólnym dachem, mam wrażenie, że jest taki sam na wizji, jak w „realności”, że Pan nie wymyślił tego Pana w czarnych okularach, tej swojej postaci telewizyjnej, Pan nią był i – na swój sposób – nadal jest. Jest? Tak, Pan nią jest. Może ma Pan rację, patrząc od strony telewidza. Ale z mojej strony to było naturalne. To było we mnie, ja niczego w moim bycie telewizyjnym nie wymyślałem. Nic tam nie było robione sztucznie. Źródło zdjęcia: A ten kandelabr, ten stolik, ta kurtyna? To scenograf, Rysio Radwański. On miał duży wkład do programu. Ale po kilku latach i jemu, i mnie zależało na tym, żeby zmienić ten schemat, tę statyczną sytuację studyjną. I zmienialiśmy, a on żartował, że wreszcie ma co robić jako scenograf. Raz, kiedy robiłem program o horrorach, to on stał za mną, podświetlony za białym płótnem, z toporem wzniesionym do ciosu. Jak sylwetka w teatrze cieni. To przejdźmy teraz do Pana pracy. Jak Pan się przygotowywał do programu? Na początku zawsze się pojawiało coś, czego nie wiedziałem. Więc dużo siedziałem po bibliotekach i archiwach filmowych. To wszystko było dla mnie nowe. Cała moja wiedza w tym zakresie pochodziła z lat studenckich, ze studium filmoznawczego, na którym profesor Toeplitz raz tylko nam urządził projekcję kilku filmów z kina przedwojennego. Nawet nie pamiętam, co tam było. I nauczył się Pan rozróżniać aktorów? Nauczyłem. A ponieważ lubię się uczyć, lubię rzeczy nowe, to mnie to po prostu wciągnęło. I wkrótce nie tylko rozróżniałem aktorów (śmiech), ale miałem przerobiony niemal cały istniejący zasób archiwalny kina przedwojennego, począwszy od filmów niemych – polskich i zagranicznych. Mówię niemal, bo sporo rzeczy odkryto później, w ciągu ponad trzydziestu lat istnienia Starego kiedy już miałem opanowaną wiedzę o kinie przedwojennym i o samej epoce, kiedy poznałem treść i formę niemal wszystkich filmów, wchodziłem w szczegóły, które mogły interesować widzów. Mnie zawsze interesowało, jak ludzie kiedyś żyli i ze scen rodzajowych w filmach przedwojennych można sporo wywnioskować ówczesnych obyczajach pozafilmowych. Interesowała mnie moda, kostiumy, materiały, aż do takich szczegółów, ile, jakich i kto miał guzików przy marynarce? Jak się ubierali ludzie w różnych sytuacjach. Jak biedacy, a jak ci o stałych dochodach? Jak ubierali się do Adrii, a jak na co dzień, jak ubierał się właściciel zakładu malarskiego na Starówce, a jak Panie biuralistki? Później zaczęło mnie interesować, jakim językiem posługują się bohaterowie filmów, rzeczy obyczajowe: jak się witają, jak żegnają, jak się umawiają na randki, jak ta randka wygląda i tak dalej. Jeśli się pod tym kątem patrzy na te filmy, to się widzi niesamowitą przepaść między tamtymi czasami a współczesnymi. To nie do wyobrażenia. Człowiek z lat trzydziestych przeniesiony w nasze czasy uznałby prawdopodobnie, że żyjemy w domu i zawsze – i nie tylko w kinie – interesowały mnie samochody, szybko nauczyłem się rozróżniać te przedwojenne: czy Daimler, czy Chevrolet, czy Fiat, chociaż akurat Fiata poznawałem bez pudła. Tyle jego reklam się naoglądałem, że rozpoznawałem pierwsze lata używałem tylko fragmentów filmów, wybierałem z filmów lepszych i słabszych, jakieś perełki, ujawniające talent reżysera, talenty aktorów i tak dalej. A w każdym filmie, nawet najsłabszym, jakąś perłę można znaleźć, choćby jedną dobrą scenę, aktorów na drugim planie. Moim zdaniem, w kinie przedwojennym wśród najciekawszych zjawisk należy wymienić właśnie role aktorów drugiego planu, by wspomnieć tylko Mirę Zimińską, Michała Znicza, Stanisława Sielańskiego i Junoszę-Stępowskiego. Ekipa filmowców podczas realizacjiJak cudne są wspomnienia (1977)Prawa do zdjęcia:fot. Jerzy Troszczyński / FINA Poproszę o przykład dobrej sceny w filmie słabym. W Manewrach miłosnych, komedii prościutkiej, a właściwie filmowej farsie, wyróżniłbym scenę przebierania, zakończoną fantastycznym czardaszem Lody Halamy. Telewidzowie mieli mi czasem za złe to fragmentowanie filmów. Pisali listy, domagali się zaprzestania puszczania fragmentów i projekcji filmów w całości. Były listy przymilne, stanowcze i zawierające groźby „poważnych konsekwencji” (śmiech). Niech zgadnę: najczęściej domagano się Trędowatej? Zgadł Pan, ale to chyba nie było trudne? Tak, domagano się najczęściej filmów w rodzaju melodramatycznym, a z komediowych, przede wszystkim Manewrów miłosnych i Papa się żeni. Choć najlepszymi komediami były Antek policmajster, Piętro wyżej czy Zapomniana melodia. Ale to też było tak, że jeśli nawet pokazywałem Trędowatą, to w takim kontekście, w zestawieniu z takimi filmami, żeby widz sam mógł wyciągnąć wnioski. Nie dyskwalifikowałem żadnego filmu – choćby to była owa Trędowata, starałem się podpowiadać na półuśmiechu, lekko się dystansując, że są jednak inne możliwości, inne warianty realizacji tego samego tematu. Nie mogłem być okrutny wobec ludzi, którzy do mnie pisali listy w tonie: „Wie Pan, to oczywiście kicz, ale to był pierwszy film, na którym byłam z moim…” Dlaczego miałem odmawiać ludziom wzruszeń? Gdybym miał analizować fenomen programu „W starym kinie”, to bym wyróżnił następujące cechy. Nie wiem, czy wszystkie, ale spróbuję. Po pierwsze: ten sam prowadzący. To oczywiste. Po drugie: niezmienność. Wszystko się zmieniało, polityka, społeczeństwo i telewizja, a Pana program tkwił w tej samej formule, z odpowiednimi modyfikacjami. Akceptuję – niezmienność. Nadchodzą lata 80., nie ma kawy, nie ma szynki, nie ma prawie niczego, a w telewizji jest facet, który jakby to wszystko lekceważy, nadal jest elegancki, powściągliwy i przypomina, że istnieje coś trwalszego od bieżącego problemu. No i kompetencja. Wiadomo, że Pan opowiadał to, co Pan wiedział, czyli mówił Pan z głowy. Pan mnie przecenia. Miałem zawsze kartkę – ściągawkę, zamaskowaną na stoliku, a na niej hasłowe dyspozycje. Ale tak było tylko w latach programu „na żywo”, czyli do roku i pewne sformułowania, na przykład: „Marlena Dietrich” i jakiś jednozdaniowy opis. Ze mną jest tak, że umiem interpretować swój własny tekst, ja wiem, co chcę powiedzieć, więc wystarczy tylko dyspozycja. Stanisław JanickiPrawa do zdjęcia:fot. Jerzy Troszczyński / FINA No i do tej niezmienności, elegancji, kompetencji oraz emocji wynikających z samej tematyki filmów, z tych możliwości cofania się w czasie, które Pan fundował pokoleniom swoich widzów, dodałbym cechę kolejną: łączył Pan umiejętność popularyzatora z jednak nieco zdystansowanym historykiem kina, bo jako krytyk i jako historyk kina Pan wiedział, jaka jest wartość filmów w rodzaju przysłowiowej już Trędowatej. Miał Pan zatem i łatwą, i trudną rolę. Ale przede wszystkim był Pan i jest osobowością telewizyjną. A to się ma lub nie ma. Tego nie można się wyuczyć na wieczorowych kursach bezczelności i ignorancji, co w dzisiejszej polskiej telewizji publicznej i prywatnej bywa nazywane „osobowością”. Czuje Pan już zapach kadzideł? I czuję, i widzę… (śmiech). Z natury rzeczy jednak jestem człowiekiem skromnym. Jestem przedwojenny i byłem uczony, że człowiek nie powinien pchać się do pierwszego rzędu. To, o czym Pan mówi to jest prawda, ale absolutnie poza mną. Ja siebie tak wówczas nie odbierałem i dzisiaj tak nie odbieram. Ale też nie będę się wypierał, że dziedzinę taką jak telewizja, gdzie jednak przekaz jest ważny, to jakoś się wpisałem. Wie Pan dobrze i jako krytyk, i jako reżyser, że jak się postawi człowieka przed kamerą telewizyjną, to już po kilku minutach widać, czy on udaje kogoś, czy jest sobą. W telewizji Kino Polska, gdzie prowadziłem swój program przez szesnaście lat, konwencja była taka sama jak w Starym kinie. Nie mogło być innej. Bo to już nie jest tylko koncepcja na program telewizyjny. To był, to jest po prostu mój sposób bycia. Kto mnie zna to wie, że ja tak samo rozmawiam w sytuacjach prywatnych. Dla mnie nie ma znaczenia, czy mówię do jednej osoby, tak jak do Pana teraz, czy do dziesięciu milionów. Ważne jest, jak ja to mówię. Ja w tym przypadku działam absolutnie emocjonalnie, ale nie wyłączam przecież aparatu myślowego. Ja rozmawiałem z moimi widzami, jakbym każdego z nich odwiedzał w jego domu, na jego zaproszenie. I ja ich nigdy nie pouczałem. Oczywiście wiedziałem, że oni w tym, czy w innym przypadku wiedzieli mało, ale ja im to miałem tak powiedzieć, żeby to wzbudziło ich zainteresowanie, a nie ex cathedra. Traktowałem widzów jako kogoś mi bliskiego. Miałem świadomość, że mówię do publiczności telewizyjnej, czyli masowej, do różnych osób, od uczniów do profesora Tatarkiewicza, od kręgów inteligenckich do – niczego nie ujmując – kręgów robotniczych. Usuwałem z moich opowieści słowa napuszone i pobrzmiewające naukowym slangiem, które zastępowałem słowami powszechnie zrozumiałymi. Prostota i jasność nie oznacza prostactwa. Wszystko można opowiedzieć po polsku, nie używając obcych że mówi się do masowej widowni jest przyjemne i jednocześnie trudne. Trzeba mieć świadomość różnego stopnia przygotowania do percepcji programu. Ponadto zawsze uważałem, że moje audycje telewizyjne to nie kino wiem, do czego bym się przyczepił dzisiaj, ale wydaje mi się, że robiłbym Stare kino tak samo. Chociaż czasami błędy popełniałem straszliwe, zwłaszcza w przypadku aktorów drugo- i trzecioplanowych. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) W Pana archiwum, w trzech teczkach z napisem „W starym kinie – listy od telewidzów”, nie ma listów pochwalnych, nie ma zaproszeń na śluby, wesela i inne uroczystości rodzinne, nie ma ofert matrymonialnych. Są natomiast listy wzbogacające wiedzę o historii przedwojennego kina, listy prostujące omyłki, są listy od ludzi, którzy mieli styczność z warszawskim środowiskiem aktorskim podczas okupacji hitlerowskiej, ukazujące wojenne losy aktorów w zupełnie innym, nierzadko niespodziewanym świetle i kontekście. Tak. Jedni pisali, że za dużo miejsca poświęcam Smosarskiej, a inni, że za mało. Różnie to było. Ale rzeczywiście, tej współpracy z telewidzami dużo zawdzięczam. Widzami tych najdawniejszych moich programów byli przecież ludzie, którzy te filmy widzieli przed wojną, niektóre znali na pamięć. Podobno dostawał Pan tych listów kilkadziesiąt tygodniowo? Potwierdzam. Co tydzień Hania (Goszczyńska) wręczała mi duży pakiet. Wszystkie, czy już przebrane? Wszystkie. No one były różne; jak zawierały konkretną sprawę lub pytanie to odpowiadałem, ale na listy gratulacyjne… …lub z oświadczynami? …raczej nie odpowiadałem. Ale wiele listów zawierało poruszające historie, czy to związane z wojennymi losami aktorów, czy z losami ich autorów, ludzi, którzy się zwierzali i opowiadali, co ich w życiu spotkało. Nawet wpadłem na taki pomysł, żeby zrobić osobny program – „portrety z listów” i zwróciłem się do widzów z prośbą o opisywanie swoich spotkań z ludźmi przedwojennego kina. I sporo tych opowieści zebrałem. Sam też znajdywałem smaczne anegdotki, choćby tę o Fertnerze, którą zresztą opowiadałem ostatnio (2016) na spotkaniu w Częstochowie, jego mieście rodzinnym. Otóż, kiedy blisko siedemdziesięcioletniemu Fertnerowi urodził się syn, jeden z jego z przyjaciół zdumiony zapytał: jak to możliwe? Na co Fertner odparł spokojnie: kochanieńki, to jest złośliwość przedmiotów martwych… Wiele listów od telewidzów zawiera opowieści osobiste, wręcz intymne, widać potrzebę zwierzenia się komuś, kogo nadawca uznaje za autorytet? Ja nie uważałem się za autorytet, może raczej za powiernika. Ci ludzie byli samotni, anonimowi i szukali kogoś, z kim mogą porozmawiać o swoich sprawach, w tym świecie, który tak strasznie nas rozdziela, nawet najbliższych… Z widzami Starego Kina – a był to przekrój przez całe społeczeństwo – miałem dość dobry i wielostronny kontakt, nie tylko przez listy; na ulicy, na przystanku, w restauracji, w pociągu, ktoś mnie rozpoznawał i zaczynała się rozmowa. Miałem też nieustanny kontakt dzięki spotkaniom z widzami w klubach filmowych czy w domach kultury. Zdarzały się sytuacje zabawne. Kiedyś napisały do mnie maturzystki z prośbą o przygotowanie im pracy maturalnej na jakiś temat filmowy, chodziło o adaptację. W odpowiedzi wskazałem im niezbędne lektury i życzyłem pomyślności. Kadr z filmuStanisław Janicki. Notacje (2008) Czy miał Pan w tym programie ingerencje cenzury? Dwa, trzy razy. Robiłem program o Leonardzie Buczkowskim nie mogłem pominąć jednego z jego najlepszych filmów, Wiernej rzeki według Żeromskiego. Wtedy w polityce historycznej PRL, było wyraźne rozgraniczenie pomiędzy Rosją carską a Związkiem Radzieckim, nie przypuszczałem więc, że to może nie przejść. Ale okazało się, że cenzor nie wyraził zgody na puszczenie fragmentu, w którym pojawiają się Kozacy. Absurd, bo przecież Wierna rzeka była lekturą szkolną, ale pokazać w telewizji, a przeczytać, to była różnica i cenzura stosowała różne kryteria. Obraz uznali za groźniejszy. Mniej więcej w tym samym czasie zatrzymano premierę Wiernej rzeki w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego. A drugi przypadek, to bardziej tragiczny splot okoliczności. Pod koniec roku 1970 przygotowałem program o Sergiuszu Eisensteinie. Nie można zrobić programu o nim nie pokazując Pancernika Potiomkina i sceny masakry na schodach odeskich. Program miał iść w grudniu, a na Wybrzeżu tragedia, w Gdyni i Gdańsku zginęli ludzie. Cenzura nie puściła. I tu się nie dziwiłem. Program poszedł pół roku później. A jakie miejsce Stare kino zajmowało w słupkach oglądalności? Wysokie, no nie wyższe niż „wiadomości”, ale wysokie. Nigdy nie miałem problemu z oglądalnością. Ja nie powiem ile dokładnie, bo mnie to nie interesowało. Już od początku lat 70. poszerzał Pan formułę programu „W starym kinie”, zapraszał Pan do studia rozmówców z różnych epok i dziedzin filmowych, robił programy monograficzne poświęcone poszczególnym twórcom kina, inscenizacje, na przykład o Junoszy-Stępowskim oraz filmowe portrety uznanych już polskich reżyserów, a ściślej filmowe opowieści o ich pierwszych filmach. Gatunkowo to były właściwie filmowe reportaże o pierwszych filmach wybitnych reżyserów z ich udziałem. Chciałem początkowo zrobić to pod hasłem „mój pierwszy film”, ale niektóre debiutanckie filmy były no takie, że lepiej ich nie przypominać. Niemal od samego początku programu zdawałem sobie sprawę, że nie mogę się ograniczyć tylko do starego kina. Mówienie o przeszłości bez odniesień do współczesności i mówienie o kinie współczesnym bez spojrzenia na jego przeszłość nie ma sensu. W filmie, jak w każdej sztuce wszystko z czegoś wynika i do czegoś zmierza. Dlatego starałem się łączyć przeszłość z teraźniejszością i wykorzystywać różne formy telewizyjne i się przełamywać schemat programu, proponować widzom coś w rodzaju spektaklu-widowiska, które powinno tłumaczyć się samo przez się. Zrobiłem, na przykład, dwa programy o Bogumile Kobieli, pierwszy – o Kobieli znanym, i drugi o nieznanym, z filmów praktycznie niedostępnych szerokiej publiczności. Program o Junoszy-Stępowskim zrobiłem w formule inscenizacji jego – taki zresztą to miało tytuł – Listów miłosnych do Mary, którą zagrała Małgosia Braunek. Nakręciliśmy to poza studiem, w Pomarańczarni. Zrobiłem, jakoś kilka tygodni po jego śmierci, program o Zbyszku Cybulskim. Połączyłem fragmenty filmów z jego wypowiedziami z wywiadów fragmentami jego listów. Notabene ten akurat program nadano bardzo wczesnej porze, o godzinie dziesiątej przed południem i podejrzewam, że uszedł uwadze wielu widzów. W innych programach zajmowałem się adaptacjami filmowymi prozy, na przykład Marii Dąbrowskiej czy Lwa Tołstoja. Pokazywałem odpowiednie sceny filmowe, a aktorzy czytali wybrane fragmenty prozy. Na początku musi być pomysł, a ten, jak wiadomo, przychodzi w sytuacjach najróżniejszych. Czasami czytałem po prostu o filmie i natrafiam na problem, który wydał mi się punktem wyjścia do programu, czasem kilka tytułów filmowych zaczynało mi się. składać w pomysł. Także w listach od telewidzów znajdowałem nie zapomnę ostatniej rozmowy z bardzo już chorą Mieczysławą Ćwiklińską. Miała wtedy 93 lata i była już w Konstancinie. Rozmowa trudna, nie kleiła się, mimo, że pytania i odpowiedzi były zawczasu jej przygotowane. Wszystko to było jakieś rwane… Niemniej na koniec zadałem pytanie, które tak naprawdę nie powinno paść, bo odpowiedź wydaje się tak oczywista, jak słońce. Ale zapytałem ją, co w całej jej karierze było ważniejsze: film czy teatr? A wtedy ona, jakby zapomniała o chorobie, o bólu, o trudnościach w mówieniu, wyprostowała się, uśmiechnęła i z emfazą wykrzyknęła: „Teatr! Tylko teatr… Bo ja kocham teatr!”.Chyba w tym samym czasie zrobiłem długą rozmowę wspomnieniową z Juliuszem Lubicz-Lisowskim. To była postać… Wysoki, postawny, czupryna siwa, lwia, figura jak spod igły. Świetnie się prezentował. Grał w niesamowitej ilości filmów. Przed wojną debiutował w Moralności Pani Dulskiej, pierwszym polskim filmie dźwiękowym. Powodem rozmowy były jego książki wspomnieniowe. Chciałem, żeby te wspomnienia były także przez niego opowiedziane. Ale w pewnym momencie zauważyłem, że on już nie pamięta. Pytałem go o rzeczy, które opisał w książce, ale już miał kłopot, żeby je sobie przypomnieć. Więc poprosiłem, żeby odczytał te fragmenty, które uważa za ważne i to się dobrze nagrało. Kadr z filmuGdy królowały gwiazdy (1975) Następnie nagrał Pan długą rozmowę z Elżbietą Barszczewską w Pałacu Łazienkowskim. Dlaczego tam? A gdzie? Jak Pan myśli? Gdzie można rozmawiać z Pierwszą Dama Polskiego Teatru i Filmu? Każde wejście było w innej sali, zaczynaliśmy od rozmowy w sali balowej, a potem w następnych, równie dostojnych wnętrzach. W swoim programie był Pan między innymi promotorem przedwojen­nych aktorów, dał im Pan „drugie życie”, przywrócił do współczesnego obiegu kulturalnego zapomniane gwiazdy: Jadwigę Smosarską, Elżbietę Barszczewską, Marię Malicką czy Eugeniusza Bodo. Czy rzeczywiście to były gwiazdy? Zbigniew Cybulski powiedział mi kiedyś: „jaki tam ze mnie gwiazdor, skoro można mnie spotkać rano w sklepie, jak kupuję mleko.” No właśnie. Parę lat temu szukałem słów do piosenki Lili Marlen i zacząłem przeglądać książki o Marlenie Dietrich w mojej bibliotece. Natrafiłem też na album z jej zdjęciami i… ona mnie znowu zachwyciła. Emanuje z niej „boskość”, zwykle przypisywana Grecie Garbo. To był ktoś. I za tym tęsknię – za stylem, za klasą, za legendą. A dziś? Dużo nowych, efektownych twarzy, o których po roku nikt nie żyją w niedostępnym dla nas świecie, gwiazdy tworzy system, pracochłonny, kosztowny i precyzyjnie wymyślony. Gwiazdą nie może być ktoś, kto tylko gra w świetnych nawet filmach, ale ktoś, kto istnieje niezależnie jako postać vanity fair. A wymyślili to panowie Goldwyn, Mayer i Warner, kiedy odkryli, a byli to inteligentni ludzie, że, z punktu komercyjnego, ważny jest nie tylko sam bohater filmowy, ile i aktor, który go odtwarza. Zaczęli więc tworzyć z aktorów samodzielnych bohaterów, którzy z czasem stali się ważniejsi od postaci, które odtwarzali na ekranie, zaczęli żyć swoim własnym, gwiazdorskim życiem. Nie było ważne kogo gra Garbo, Bogart czy Rita Hayworth, ważni byli oni sami, ich życie, problemy, blask, blichtr, ich niedostępność, owa rzekoma „boskość”, z której pokpiwał Cybulski. Zdegenerowaną formę tego zjawiska obserwujemy dziś w postaci „celebrytów”, czyli… Może nie psujmy sobie nastroju… Zajmują mnie twórcy i aktorzy z prawdziwego zdarzenia. Greta Garbo miała status gwiazdy, ale i nieprzeciętny talent aktorski, kształcony i rozwijany latami, nienaganny warsztat i – co może najważniejsze – miała osobowość. To nie było puste. A przedwojenne gwiazdy polskiego kina? W tym sensie, że gwiazda, to ktoś, kogo każda godzina i minuta życia jest sprzedawana w mediach – to takich gwiazd nie mieliśmy. Dlaczego? Otóż na przykład Jadwiga Smosarska – najpopularniejsza, najbardziej wielbiona przez widzów aktorka przedwojenna, była osobą, która nie znosiła dziennikarzy, unikała fotoreporterów i jakiegokolwiek szumu wokół swojej osoby. Czasami komuś udawało się zamienić z nią dwa, trzy zdania. Inna postać, niesłychanie popularny Kazimierz Junosza-Stępowski po prostu wyrzucał dziennikarzy i fotografów za drzwi. Co to za gwiazdy, które stronią od mediów i trzymają swoje życie prywatne w tajemnicy? Kadr z filmuKanon polskiego melodramaturealizacja: Polskie Kino I Pana asystentka by mnie do Pana nie dopuściła… Kiedy nadchodził czas programu „W starym kinie” w naszym domu, czyli w blokowym mieszkaniu, zasiadaliśmy przed telewizorem całą rodziną i z kilkoma sąsiadkami, które jeszcze nie miały Lazuryta. Osiedle zamierało. Nawet najzagorzalsze plotkarki znikały z ławek. Wiem, że plotkarki z ławki osiedlowej to nie jest zbyt wyrafinowana miara jakości, ale nie tylko one Pana wielbiły. Także moja mama, znajomi nauczyciele, urzędnicy, ludzie po studiach, ludzie różnych zawodów i w różnym wieku. Czy Pan nadal znajduje potwierdzenie tej swojej roli, z czasów Starego Kina na spotkaniach filmowych? Tak. Powtórzę. Kiedy mnie o to pytają, o Stare kino, niezmiennie odpowiadam, dlatego państwo zapamiętaliście ten program, i mnie w nim, ponieważ ja się zachowywałem tak, jakbym przyszedł do was z wizytą. Siadamy przy stole, na stole czekają ciasteczka domowej roboty, pani domu podaje herbatkę… A co z panem domu? Wychodzi z psem na spacer (śmiech). A mówiąc serio: to jest nie tylko sprawa mojego stosunku do telewizji, ale rodzaj łączności z setkami tysięcy ludzi, którzy to oglądali. Jak się należało zachować, żeby nawiązać kontakt z tymi bezimiennymi tysiącami? Oni oczekiwali od nas czegoś nadzwyczajnego, po to siedzieli przed telewizorem, żeby to przeżyć – coś nadzwyczajnego. Ale nie było we mnie potrzeby zaistnienia za wszelką cenę, to było, jest i mam nadzieję zawsze będzie – mi obce. A wracając do spotkań z widzami – nikt nie zadaje mi pytań krępujących, żenujących i temu podobnych. Dlatego wciąż się na spotkania zgadzam. Dla mnie te potkania to sama przyjemność. Spotykam się przecież z ludźmi, którzy mi towarzyszą od niepamiętnych czasów i mają do mnie, do tego, co zrobiłem stosunek pozytywny. Boże, co myśmy dzięki ranu przeżywali… Był Pan jedną z najpopularniejszych telewizyjnych postaci lat 70. Czy popularność, sława, rozpoznawalność ułatwiały Panu życie i skłaniały do pokus? Jestem zdumiony tym co Pan mówi, dlatego, że ja absolutnie nie miałem, co więcej, nie mam do tej pory świadomości rozpoznawalności, która przynosi apanaże, nie mówię o materialnych, bo tych na pewno nie. Nie było nic takiego. My byliśmy wtedy, no jednak krajem zgrzebnym – mówię o latach 60., 70. i 80. Poza tym, dzięki tym ciemnym okularom, gdziekolwiek pojawiałem się bez nich, to mnie nie rozpoznawano. Kadr z filmuCudzoziemcy w polskim filmierealizacja: Polskie Kino A opowiadał Pan, że taksówkarze i dzisiaj jeszcze Pana rozpoznają. Po głosie… Nigdy ta popularność nic Panu nie ułatwiła w życiu? A jak chciał Pan kupić fiata 125p, na który zwykły obywatel czekał lat kilka i dłużej, to nie wykorzystał Pan swojej popularności i znajomości w Warszawce? Nie. Nigdy. Mowy nie ma. Najpierw kupiłem na raty syrenkę 102, potem używanego „garbuska”, następnie kupiłem powypadkowego fiata 125p, którego mój mechanik, pan Henio z Rembertowa, wyremontował i mi sprzedał. Miejscowa władza partyjna wracała „z pracy” na niezłym gazie i dachowała. W aucie był wgnieciony dach, ale reszta w dobrym stanie, silnik nie ruszony. I pan Henio go odszykował z klasą. I nigdy Pan nie wykorzystał pozycji jednego z najpopularniejszych ludzi telewizji? Nie. A niby po co? Mnie to bawi i rozrzewnia, kiedy jestem tak postrzegany. Ja tego w ogóle nie miałem. Ważne było i to, że w połowie lat 70. zacząłem robić filmy. I wtedy, owszem, czasami ta – jak Pan to nazwał „popularność”, pomagała. Jak trzeba było załatwić coś niezałatwialnego, no to się przydawało. Czy słyszał Pan o podobnej audycji telewizyjnej na świecie, która by trwała trzydzieści dwa lata, ciągle z udziałem jednego prezentera. Nie wiem, może Tadeusz Sznuk zaczyna Panu następować na pięty jako prezenter teleturnieju. Co ciekawe, i Pan, i Pan Sznuk wyszliście z radia. Nie wiem, czy Oprah Winfrey była dłużej na antenie niż Pan, nie sprawdzałem. Ja też. Muszę nieskromnie powiedzieć, że znalazłem chyba ciekawy klucz, inny sposób mówienia o starych filmach. No i przestrzegałem zasady, zresztą po dziś dzień, żeby nie oceniać w sposób, no taki krytykancki, jakiegokolwiek filmu. W moich komentarzach nie było stwierdzeń kategorycznych, mówiłem, że to lub to jest ciekawe, to mniej, to można sobie darować, a na to proszę zwrócić uwagę, bo… Tylko w ten sposób. I tak opowiadam o filmie (i nie tylko!) na każdym spotkaniu, w każdej sytuacji! No, a w roku 1997, kiedy odebrano Panu program „W starym kinie” – co się stało? Zadzwoniła do mnie następczyni Hani Goszczyńskiej – redaktorki programu – i oznajmiła, że była na dyrekcji TVP mowa o Starym kinie i że oceniono program jako przestarzały. W związku z tym albo będzie zdjęty z anteny, albo zmodyfikowany. A jakież by to miały być „modyfikacje” zapytałem. Właściwie trzy. Po pierwsze – program będzie się zaczynał od losowania filmu, to znaczy pojawię się na ekranie, powiem: „Szanowni Państwo, a teraz wylosujemy temat programu, który dzisiaj oglądniemy”, puszczę w ruch taką maszynę jak do totolotka, zrobię tajemniczą minę, wyciągnę z niej jedną kulę, odkręcę, wyciągnę papierek, rozwinę i odczytam do kamery: Greta Garbo. Po drugie: że dołączy do mnie jakiś młodszy kolega, krytyk lub historyk kina i będziemy się „boksowali”, tak jak Zyzio Kałużyński z Tomaszem Raczkiem. Był wtedy taki program filmowy, gdzie oni wdzięcznie ze sobą dyskutowali. A po trzecie, i tu nabrała powietrza, więc już wiedziałem, że będzie wiadomość najwyższej rangi, i nie omyliłem się, bo oznajmiła, że po trzecie, ponieważ publiczność jest znudzona czarno-białymi starymi filmami, to od tej pory będą wyświetlane tylko w kolorze… Nie wierzę? Wymyślił to Pan? Nawet nie koloryzuję, bo to zbyt żałosne. Powiedziałem jej tylko: dziękuję za uwagi i zapytałem: to godzinny program ma polegać na tym, że ja losuję temat, ktoś biegnie do archiwum i wraca z filmami do tego programu? A ile mamy czasu na to „boksowanie”? Tyle, ile trwa wstęp, czyli pięć, sześć minut. Wytrzymałem i to. I na koniec pytam: a jak filmów czarno-białych ma nie być. To co, Chaplina ma nie być, Bustera Keatona ma nie być, Marleny Dietrich, Orsona Wellesa, Jadwigi Smosarskiej? Zamilkła. Program zdjęli z anteny i nawet mnie o tym nie powiadomili. Przez te trzydzieści kilka lat dość nieźle, myślę, poznałem reguły gry na Woronicza i rozstałem się z telewizją bez żalu. A w myśl maksymy Lejzorka Rojtszwańca, bohatera sławnej kiedyś powieści Ilji Erenburga – jak zwalniają, to będą przyjmować – miałem wtedy i mam dzisiaj co robić. W redakcji czasopisma „Stare Kino” (2017) Ma Pan w tej chwili (listopad 2017) pięć stałych miejsc, w których w różny sposób spotyka się Pan z publicznością, w formule Starego kina. To jest prywatna telewizja Kino Polska, w której w ma Pan program Kalejdoskop Polskiego Filmu, Dom Sztuki na Ursynowie w Warszawie, Muzeum Historyczne w Bielsku, gdzie co miesiąc ma Pan spotkanie filmowe… Kolejnym przejawem Pana twórczej aktywności w formule Starego kina są felietony filmowe w radiu RMF Classic, w cyklu „Odeon Stanisława Janickiego”. Mówię te felietony już dwanaście lat (od 2005) i wcale się nimi nie zmęczyłem, nie wiem, jak radio i jak słuchacze? Jestem najstarszy tej stosunkowo młodej rozgłośni, ale nie czuję się tam seniorem, panuje tam fantastyczna atmosfera. Z tych felietonów zrobiła się książka z inspiracji Magdaleny Wojewody-Mleczko, mojej szefowej, czyli dyrektora tych felietonach opowiadam o tym, co uważam za najciekawsze w każdej dziedzinie sztuki, ale szczególnie w świecie filmu – o losach ludzi. A że ciągle odkrywam w historii kina coś nowego to nie widzę końca tego mojego gadulstwa… Zdjęcie wprowadzające: plansza ze zwiastuna programu „W starym kinie”. Pomysł i realizacja: Ryszard Radwański.
W starym kinie Złota maska 1939Zapraszam na mój blog, choć w innej tematyce http://www.bezrobotnik.comBlog o tym jak oszczędnie żyć i pracować w domu, te
Klasyki amerykańskiego kina - ponownie na ekranach 5 września - 25 grudnia 2014Od 5 września do 18 grudnia w Kinie Pod Baranami będzie regularnie prezentowana amerykańska klasyka filmowa. W ramach cyklu Klasyka amerykańskiego kina do końca roku na polskich ekranach pojawi się dziesięć legendarnych filmów, które podbiły serca publiczności na całym świecie. Kolejne tytuły - od początku 2015 marcu, w ramach specjalnego przeglądu z okazji 90-lecia Warner Bros. Kino Pod Baranami przypomniało największe przeboje wytwórni. Od września 10 klasycznych tytułów wejdzie do regularnej dystrybucji w wybranych kinach w Polsce. Jest to doskonała okazja, by przypomnieć sobie kultowe dzieła amerykańskiej kinematografii. Każdy film prezentowany będzie przez tydzień. W dniach 19-25 grudnia zapraszamy na pokazy filmów: Rio Bravo Howarda Hawksa oraz Kolor purpury Stevena początku 2015 - kolejne pięć - 11 września TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM | A STREETCAR NAMED DESIREreż. Elia Kazan, USA 1951, 122’Jeden z najgłośniejszych filmów lat 50., adaptacja nagrodzonej Pulitzerem sztuki Tennessee Williamsa, słynąca z wielu kontrowersji związanych z zabiegami hollywoodzkiej cenzury. Vivien Leigh, czyli Scarlett z Przeminęło z wiatrem, gra neurotyczną piękność Blanche du Bois, którą nęka brutalny mąż siostry, Stanley Kowalski (charyzmatyczny Marlon Brando w pierwszej ważnej roli). 19 - 25 września BUNTOWNIK BEZ POWODU | REBEL WITHOUT A CAUSEreż. Nicholas Ray, USA 1955, 111’Kino kultowe, filmowy przebój, który uczynił Jamesa Deana nieśmiertelnym. Z ekranowym Buntownikiem bez powodu, Jimem Starkiem, wrażliwym, lecz nieakceptowanym młodzieńcem, utożsamiały się miliony amerykańskich nastolatków, znudzonych fałszywym kinem dorosłych i mitologią American Dream, której pełne było hollywoodzkie kino lat 50. Młodzi Amerykanie zobaczyli na ekranie samotnych nastolatków-outsiderów, walczących z rodzicami, nauczycielami i samymi sobą. Fantastyczne role Deana i niezwykłego Sala Mineo w roli września - 2 październikaCO SIĘ ZDARZYŁO BABY JANE? | WHAT EVER HAPPENED TO BABY JANE? reż. Robert Aldrich, USA 1962, 134’ Dwie legendarne gwiazdy złotej ery Hollywood, Bette Davis i Joan Crawford, przenoszą autentyczny prywatny i zawodowy konflikt na ekran w słynnym, kontrowersyjnym thrillerze psychologicznym Roberta Aldricha. Film opowiada o dwóch siostrach, podstarzałych aktorkach, które żyją pod jednym dachem w atmosferze nienawiści i strachu. Nominowana do Oscara Davis wciela się w postać byłej dziecięcej gwiazdy kina Baby Jane Hudson, zaś Crawford w rolę niepełnosprawnej Blanche. 3 - 9 październikaMECHANICZNA POMARAŃCZA | A CLOCKWORK ORANGE reż. Stanley Kubrick, Wielka Brytania/USA 1971, 136’ Film jest ekranizacją powieści Anthony’ego Burgessa o tym samym tytule. Główny bohater - Alex DeLarge to młody, inteligentny człowiek, który, mimo iż pochodzi z dobrze ułożonej rodziny, stoi na czele gangu dokonującego rozbojów, gwałtów i kradzieży. Pewnej nocy mężczyzna zostaje złapany na gorącym uczynku i trafia do więzienia. Po dwóch latach decyduje się wziąć udział w eksperymentalnym programie resocjalizacyjnym mającym za zadanie wzbudzić w nim wstręt do października - 6 listopadaEGZORCYSTA | THE EXORCIST reż. William Friedkin, USA 1973, 122’ Egzorcysta, nominowany do Oscara w dziesięciu kategoriach, w tym do najważniejszej - za najlepszy film - od momentu wejścia na ekrany w 1973 roku był sukcesem frekwencyjnym, ale jednocześnie wzbudzał kontrowersje. Jest to opowiedziana w realistyczny sposób historia o niewinnym dziecku nawiedzonym przez tajemniczego ducha. Matka dziewczynki, zdeterminowana, by uratować ją z mocy demona, zwraca się o pomoc do dwóch księży, przepełnionego wątpliwościami Karrasa, oraz ojca Merrina, o wierze niewzruszonej jak skała. Najlepszy horror wszechczasów nadal przeraża jak żaden - 27 listopada 2001: ODYSEJA KOSMICZNA | 2001: A SPACE ODYSSEY reż. Stanley Kubrick, USA 1968, 141’ Poetycka filmowa impresja, kino o ambicjach filozoficznych, wręcz historiozoficznych, a wreszcie prorocza opowieść o starciu człowieka z maszyną: to dzieło wykraczające poza sztywne ramy gatunkowe, które po dziś dzień zaskakuje rozmachem spojrzenia i śmiałością wizji. Czas akcji filmu - od zarania dziejów człowieka, gdy na Ziemi żyły małpy człekokształtne, do roku 2001, kiedy akcja przenosi się na statek kosmiczny zmierzający w stronę Jowisza: kosmonauci odbierają tajemniczy sygnał ze zjawiskowego czarnego monolitu, a na pokładzie statku zbuntowany komputer zagraża ich - 11 grudniaIMPERIUM SŁOŃCA | EMPIRE OF THE SUNreż. Steven Spielberg, USA 1987, 152’Film zdobył wielkie uznanie na całym świecie - zarówno u publiczności, jak i u krytyków. Był też nominowany do Oscara w dziesięciu kategoriach. Jest to opowieść o 12-letnim Jimie, dziecku brytyjskiego dyplomaty. W wyniku działań wojennych w Szanghaju chłopiec zostaje rozdzielony z rodzicami i trafia do obozu jenieckiego, gdzie pomimo młodego wieku stara się podnosić na duchu współwięźniów i z godnością znosić - 18 grudniaCO SIĘ WYDARZYŁO W MADISON COUNTY | THE BRIDGES OF MADISON COUNTY reż. Clint Eastwood, USA 1995, 135' Jeden z najsłynniejszych melodramatów ostatnich dekad. Clint Eastwood i Meryl Streep w adaptacji bestsellerowej książki o miłości, wyborach i ich konsekwencjach. Fotograf National Geographic” Robert Kincaid i gospodyni domowa z Iowa Francesca Johnson, nie spodziewają się, że ich ustabilizowane życie nagle wywróci się do góry nogami. Jednak kilka dni po pierwszym spotkaniu nie chcą stracić miłości, która nieoczekiwanie pojawiła się na ich drodze. 19 - 21 grudnia RIO BRAVO | RIO BRAVOreż. Howard Hawks, USA 1959, 141’Klasyczny western w reżyserii mistrza gatunku w gwiazdorskiej obsadzie, na czele z legendarnym Johnem Waynem w roli odważnego szeryfa Johna T. Chance'a, który pakuje za kratki lokalnego bandziora, Nathana Burdette’a. Chance musi przetrwać obławę, którą organizują drugi z braci Burdette i jego kompani. Szeryfowi pomagają wiecznie pijany zastępca Dude (Dean Martin), zbzikowany staruszek Stumpy (Walter Brennan), młody rewolwerowiec (Ricky Nelson) oraz piękna Feathers (Angie Dickinson).22 - 23 oraz 25 grudniaKOLOR PURPURY | THE COLOR PURPLEreż. Steven Spielberg, USA 1985, 154’ Maltretowana przez męża i pomiatana przez czwórkę jego dzieci z pierwszego małżeństwa, Celie z całych sił stara się posłusznie wykonywać obowiązki przykładnej żony. Do jej domu przybywa siostra Nettie, szukając schronienia przed okrutnym ojcem. Mąż Cellie, Albert, wyrzuca kobietę, gdy ta odrzuca jego zaloty. Kolor purpury to pierwszy film Spielberga poruszający problemy rasizmu i mniejszości etnicznych. Roger Ebert uznał go za film roku i wpisał na listę Great Films filmy prezentowane będą w wersji oryginalnej z polskimi napisami.// Original versions with Polish subtitlesW 2015 kolejne tytuły:CIEKAWY PRZYPADEK BENJAMINA BUTTONA | THE CURIOUS CASE OF BENJAMIN BUTTONreż. David Fincher, USA 2008, 166’CZARNOKSIĘŻNIK Z OZ | THE WIZARD OF OZreż. Victor Fleming, USA 1939, 101’DESZCZOWA PIOSENKA | SINGIN’ IN THE RAINreż. Stanley Donen, Gene Kelly, USA 1952, 103’INCEPCJA | INCEPTIONreż. Christopher Nolan, USA/Wielka Brytania 2010, 142’ŚPIEWAK JAZZBANDU | THE JAZZ SINGERreż. Alan Crosland, USA 1927, 88’Ceny biletów według cennika Kina Pod Baranami.
W starym kinie. 3,692 likes. Stare, dobre filmy - przedwojenne i nie tylko. Wciągające! Filmy, dzięki którym poznaje się Polskę lat ubiegłych, architekturę, modę, muzykę oraz aktorów.

Olga Gaertner „Jeśli czegoś nie wypada, to nie wypada!” – grzmiała niania Mammy w melodramacie wszechczasów Przeminęło z wiatrem (1939). Za rolę surowej, ale wielce empatycznej niani – niewolnicy z amerykańskiego Południa, aktorka otrzymała Oscara w 1940 roku. Była tym samym pierwszą Afro-amerykanką, która zdobyła statuetkę. Życie Hattie McDaniel ani wcześniej ani później,nie było łatwe. Aktorka zmagała się z wieloma kłopotami w życiu osobistymi oraz powszechnym wówczas problemem segregacji rasowej, który występował nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale ponieważ Hattie tam właśnie żyła i pracowała – spotykała się z nim na co dzień. Hattie McDaniel przyszła na świat w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej 10-go czerwca 1895 roku w Wichita, które kilka lat wcześniej zdobyło prawa miejskie w stanie Kansas i była najmłodszym z trzynaściorga dzieci pary byłych niewolników. Jej matka Susan Holbert (1850–1920) śpiewała pieśni religijne, natomiast ojciec Henry McDaniel (1845–1922), walczył w wojnie secesyjnej z 122 oddziałem United States Colored Troops, która to formacja stanowiła ponad 20% sił Unii, czyli tryumfujących w wojnie domowej, północnych wojsk. Hattie szybko odkryła w sobie talent literacki. Bardzo dobrze szło jej ubieranie zdarzeń w słowa, więc postanowiła, że zacznie pisać teksty do piosenek, które później sama wykonywała. Młodziutka, bo dopiero piętnastoletnia dziewczyna, poślubiła w tym czasie pianistę Howarda Hickmana. Ślub odbył się 19 stycznia 1911 roku w Denver w Kolorado. Małżeństwo nie trwało jednak długo, ponieważ jej mąż zmarł w 1915 roku. W latach 1920–1925 pojawiła się wraz z zespołem profesora George’a Morrisona Melody Hounds na tournée najbardziej popularnej czarnej grupy tamtych lat, w Denver. To był właśnie ten moment, kiedy otrzymała swój „wielki numer” i stała się rozpoznawalna. W połowie lat dwudziestych Hattie rozpoczęła karierę radiową, śpiewając z Melody Hounds dla stacji KOA, istniejącej i nadającej do dziś. Wówczas była już ponownie mężatka, lecz jej drugi mąż, George Langford, zmarł z powodu rany postrzałowej w styczniu 1925 r. Ich małżeństwo trwało bardzo krótko. W latach 1926–1929 wokalistka, nagrywała swoje utwory również dla Okeh Records i Paramount Records w Chicago. W 1932 roku przyszedł wreszcie czas na kino. W westernie The Golden West, Hattie znowu zagrała pokojówkę, jednak ta właśnie rola przyniosła jej dalsze propozycje i niejako stanowiła furtkę do większej kariery filmowej. Kolejną była kreacja pokojówki/manicurzystki w Nie jestem aniołem (I’m not an Angel) (1933) u boku Mae West i Cary’ego Granta. Film okazał się ogromnych sukcesem przynosząc dochody w wysokości 2,3 miliona dolarów. Po tym filmie zagrała z Shirley Temple i Lionellem Barrymore w Małym pułkowniku (1935), ale pierwszą poważniejszą rolę otrzymała nieco wcześniej od reżysera Johna Forda w filmie Judge Priest (1934). Grała tam rolę ciotki u boku Willa Rogersa. Ścieżka dźwiękowa do tego filmu, to głównie utwory wykonywane przez Hattie. Później nadal otrzymywała role pokojówek, ale zawsze w doborowym towarzystwie. W 1935 roku wystąpiła u boku Jean Harlow i Clarka Gable w filmie Chińskie morza (China Seas) (1935) wytwórni MGM. Clark zauważył charakterystyczną Afro-amerykankę i to podobno dzięki niemu kilka lat później Hattie otrzyma swoją rolę życia. Wcześniej spotkali się na planie filmowym jeszcze raz w 1937 roku w produkcji Saratoga. Gable’owi partnerowała wówczas jego stała partnerka filmowa Jean Harlow, której ten film, był już ostatnim. Zapowiedzi jego premiery zbiegły się w czasie z przedwczesną śmiercią młodziutkiej aktorki. Jean odeszła w wieku 26 lat, ale na pewno ona i Hattie polubiły się bardzo. McDaniel przyjaźniła się z najpopularniejszymi hollywoodzkimi gwiazdami tamtych lat. Jej łagodne usposobienie i pozytywna aura przyciągała do siebie i tych wielkich i tych mniejszych. W tym gronie byli Joan Crawford, Tallulah Bankhead, Bette Davis, Shirley Temple, Henry Fonda, Ronald Reagan, Olivia de Havilland i rzeczony wcześniej Clark Gable. Mniej więcej w tym czasie była także krytykowana przez członków czarnej społeczności za role, które zaakceptowała – jej bohaterki były głównie pokojówkami pod rozkazami „panów” o jasnym kolorze skóry. Wiadomym było, iż Murzynka, która zdobywa coraz większą popularność i jednocześnie gra wyłącznie pokojówki, kreuje niepotrzebny stereotyp, który wspiera podział narzucony dotychczas przez białą społeczność. Kiedy w 1938 roku MGM ogłosiło nabór do obsady melodramatu wszechczasów, na podstawie dopiero co ukończonej powieści autorstwa Margaret Mitchell pt. Przeminęło z wiatrem, wytwórnia przeżyła prawdziwy szturm zainteresowanych kandydatek i listów polecających. Swoją pokojówkę – Elizabeth McDuffie, do roli Mammy zgłosiła nawet Eleonore Roosvelt. Reżyser David O. Selznik do roli Rhetta Butlera brał pod uwagę tylko dwóch aktorów: Gary’ego Coopera albo Clarka Gable, który wówczas był u szczytu popularności. Ponieważ Cooper miał inne zobowiązania, angaż otrzymał Gable. Aktor miał również duży wpływ na dobór reszty obsady. Namówił Hattie, aby przyszła na zdjęcia próbne i aktorka uczyniła to, przy czym zjawiła się tam w stroju pokojówki i z miejsca zaskarbiła sobie sympatię ekipy. Wówczas sprawa była już jasna! Hattie McDaniel już na zawsze stała się Mammy, pokojówką najbardziej kapryśnej i odważnej córki plantatora z Południa, Scarlett O’Hary. Walczyła również o swoją postać w filmie, wobec czego usunięto wiele rasistowskich akcentów i scen. Czy dziś możemy sobie wyobrazić kogoś innego w tej roli? Także podczas oficjalnej premiery w Atlancie w dniu 28 grudnia 1939 roku, na wyraźne wskazanie Selznicka, zdjęcia Hattie znalazły się w materiałach promocyjnych filmu, z czym wówczas wielu dystrybutorów miało problem, ponieważ wcześniej usunięto ją – osobę czarnoskórą – ze wszystkich plakatów. Wszelkie przeciwności i trudy zaowocowały niebywałym wydarzeniem: za rolę Mammy, McDaniel otrzymała Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej i jednocześnie była pierwszą czarnoskórą kobietą, która otrzymała statuetkę, a także przeszła do historii jako pierwsza Afroamerykanka, która została w ogóle nominowana do tej nagrody. „Kochałam Mammy – mówiła McDaniel. – Myślę, że ją zrozumiałam, ponieważ moja babcia pracowała na plantacji podobnej do Tary”. Jej rola w Przeminęło z wiatrem zaniepokoiła niektórych białych na Południu. Pojawiły się skargi, że w filmie Mammy zbytnio spoufalała się ze swoimi białymi właścicielami i niekiedy pozwalała sobie na zbyt wiele. Niektórzy krytycy uważali, że McDaniel nie tylko przyjęła taki stan rzeczy, ale także w swoich wypowiedziach do prasy, zgodnych ze stereotypami w ówczesnym Hollywood, dostarcza paliwa dla krytyków tych, którzy walczyli o prawa obywatelskie Afro-amerykanów. Przyznanie nagród Akademii Filmowej, odbyło się po raz dwunasty w restauracji Coconut Grove w hotelu Ambassador, w Los Angeles. Poprzedził go bankiet. Louella Parsons, amerykańska felietonistka, pisała o tej nocy dnia 29 lutego 1940 roku tak: „Hattie McDaniel zdobyła złotego Oscara dzięki znakomitej roli Mammy w Przeminęło z wiatrem. Wzruszenie dławiło nasze gardła, gdy Hattie podeszła do platformy i wzięła złote trofeum. Ona sama miała twarz rozpaloną, a honor ten przyjęła jednym z najlepszych przemówień, jakie kiedykolwiek padły przed obliczem Akademii”. Hattie wraz z jej ochroniarzami, musieli siedzieć przy oddzielonym stole na przeciwległej ścianie sali, dużo dalej niż inni goście. Jej „biały” agent, William Meiklejohn, siedział przy tym samym stole. W hotelu obowiązywała surowa polityka no-blacks, ale wyjątkowo wówczas McDaniel skorzystała z „łaski” organizatorów. W filmie Takie nasze życie z 1942 r. W reżyserii Johna Hustona, z udziałem Bette Davis i Olivii de Havilland, McDaniel po raz kolejny zagrała pomoc domową, ale w konfrontacji z problemami rasowymi, gdy jej syn, student prawa, został niesłusznie oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci. Film poruszał istotne problemy społeczne i jest do dziś ważna pozycją w amerykańskiej kinematografii. W następnym roku McDaniel zagrała w filmie wytwórni Warner Bros Thank Your Lucky Stars z Humphreyem Bogartem i Bette Davis. Hattie po raz trzeci wyszła za mąż za Jamesa Lloyda Crawforda, sprzedawcę nieruchomości. Ślub odbył się 21 marca 1941 r. w Tucson w Arizonie. Według biografów aktorki, McDaniel w 1945 roku zwierzyła się felietonistce Heddzie Hopper, że jest w ciąży. Zaczęła kupować ubranka dla dzieci i założyła nawet mini przedszkole w swoim domu. Jej plany zostały zniszczone, kiedy okazało się, że jest to ciąża urojona. Hattie popadła w depresję. Z Crawfordem rozwiodła się w 1945 roku, po czterech i pół latach małżeństwa. Crawford był zazdrosny o jej sukces w karierze. Groził nawet żonie, że popełni samobójstwo. Aktorka szybko pocieszyła się po nieudanym małżeństwie i poślubiła Larry’ego Williamsa, dekoratora wnętrz, 11 czerwca 1949 r. w Yuma w Arizonie, ale rozwiodła się z nim w 1950 r. Zeznała wówczas, że ich pięć miesięcy razem zepsuły „kłótnie i wieczne kłopoty”. McDaniel zeznała ponadto, że jej mąż próbował sprowokować niechęć całej obsady do niej, jej audycji radiowych, w których brała udział oraz w każdy inny sposób także ingerował w jej pracę. To był czas, kiedy nawet po zakończeniu wojny niewiele zmieniło się w jej karierze. Dostawała nadal role pomocy domowych, jednak pozostała też aktywna w radiu i telewizji, stając się pierwszą czarną Amerykanką, która wystąpiła w swoim własnym programie radiowym, w serialu komediowym Beulah, który okazał się strzałem w dziesiątkę, a McDaniel zarabiała 2 000 dolarów tygodniowo! Ale serial był kontrowersyjny. W 1951 r. Armia Stanów Zjednoczonych zaprzestała nadawania Beulah w Azji, ponieważ żołnierze narzekali, że serial utrwalał negatywne stereotypy czarnych mężczyzn jako bezbronnych i leniwych oraz ingerował w zdolność afroamerykańskich wojsk do wykonywania ich misji. Właśnie wtedy też McDaniel dowiedziała się, że ma raka piersi. Wiosną 1952 r. była już zbyt słaba, aby pracować. Została wówczas zastąpiona przez Louise Beavers. Dramatyczną sytuację potęgowało schorzenie serca, które ostatecznie przyczyniło się do skierowania aktorki do szpitala w Temple, w stanie półkrytycznym. Wyszła stamtąd w październiku, by odzyskać zdrowie w domu. United Press napisało 3 stycznia 1951 r., że „Hattie wykazała «niewielką poprawę w jej wyleczeniu z łagodnego udaru»”. McDaniel zmarła na raka piersi w wieku 57 lat 26 października 1952 r. w szpitalu na terenie Motion Picture House w Woodland Hills w Kalifornii. W jej pogrzebie uczestniczyło tysiące żałobników. Hattie przygotowywała się na to odejście. W swojej ostatniej woli napisała: „Pragnę białej trumny i białego całunu, białych gardenii w moich włosach i rękach, razem z białym kocem gardenii i poduszką czerwonych róż”. Cały artykuł możecie Państwo przeczytać w kwartalniku „Stare Kino” nr 4-6 (2018).

ORP Orzeł – polski torpedowy okręt podwodny, jednostka wiodąca typu Orzeł, zwodowany 15 stycznia 1938 roku w holenderskiej stoczni De Schelde we Vlissingen.P w Starym Kinie na Allegro.pl - Zróżnicowany zbiór ofert, najlepsze ceny i promocje. Wejdź i znajdź to, czego szukasz!
W starym kinie - UŁAN KSIĘCIA JÓZEFA - 1937Zapraszam na mój blog, choć w innej tematyce http://www.bezrobotnik.comBlog o tym jak oszczędnie żyć i pracowa

W starym kinie - Za winy niepopelnione (1938) "Pamiętam z młodych lat tak kulturalnych ludzi, mówiących piękna polszczyzną i wyjątkowa kulturę słowa i zachowania 🌹 Dziś nawet TV nie można oglądać, brrr! Niestety, piękny czas LUDZI kulturalnych mija bezpowrotnie! Jaki żal zycia godnego pełni człowieczeństwa i polskości, godność i kultura już nie wróci, obym się

W starym kinie Kiedy kino zaczyna powielać stare pomysły, a wśród premier kinowych widać przewagę remake’ów widz jeszcze bardziej niż zazwyczaj ma ochotę sięgnąć po te stare, przykurzone i zapomniane filmy, które tworzyły historię kina.
.
  • ii976h58te.pages.dev/28
  • ii976h58te.pages.dev/108
  • ii976h58te.pages.dev/133
  • ii976h58te.pages.dev/746
  • ii976h58te.pages.dev/863
  • ii976h58te.pages.dev/645
  • ii976h58te.pages.dev/194
  • ii976h58te.pages.dev/875
  • ii976h58te.pages.dev/822
  • ii976h58te.pages.dev/856
  • ii976h58te.pages.dev/330
  • ii976h58te.pages.dev/29
  • ii976h58te.pages.dev/372
  • ii976h58te.pages.dev/850
  • ii976h58te.pages.dev/245
  • w starym kinie filmy amerykańskie